Zbliża się Halloween. Wiemy, że to w USA wielkie halo. Od tygodni już z okien szczerzą się do nas dynie, budynki powlekają siecią gigantycznych pająków, w marketach wieszaki uginają pod ciężarem kostiumów, a dorośli po kątach gromadzą kilogramy tanich słodyczy. W sumie cieszę się, że za chwilę będę mogła poczuć ten dreszcz emocji na własnej skórze, zobaczyć czy Amerykanów rzeczywiście ogarnie szał znany mi z tak wielu filmów i seriali. Szał strachów, czarownic, dyniowego ciasta, cukierka lub psikusa serwowanego u progu przez zgraję małych wampirków. Jesteśmy w Nevadzie, więc nie ma innej opcji jak dotrzeć na ten czas do Las Vegas, miasta wolności, gdzie świrów nie brakuje w dzień powszedni, co dopiero w Halloween.
Jedyne zmartwienie to teraz nocleg. Do tej pory twardo tylko w namiocie, ewentualnie u kogoś w gościnie, ale w mieście chcemy wziąć pokój. Słyszeliśmy, że ceny za nocleg w Las Vegas mają być wyjątkowo przystępne, że w końcu tutejsze hotele oferują tanie noclegi, drinki i przekąski, aby tylko zwabić do kasyn, gdzie i tak sowicie napełnią swoje skarbce. Słynny Circus Circus Hotel miał być jednym z nich. Przeglądamy jednak oferty, a tu guzik, wszędzie powyżej $100, zwłaszcza jeśli nie chcemy wylądować na totalnych peryferiach. Na szczęście opcja znaleziona na airbnb okazuje się strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że dostajemy przyjemny pokój z łazienką, to jeszcze dom prowadzony jest przez przemiłą meksykańską rodzinkę, która tu wyemigrowała ze względu na pracę. Jedynie taksówkarz odwożąc nas tam z centrum kręci nosem, że nie lubi zapuszczać się w te rejony, to nie jest bezpieczna okolica. Widząc szereg nowoczesnych willi stwierdza, że może jest już tu lepiej, dobrze, że nie jedziemy na północ Vegas, tam najgorzej.
Szał już dawno się zaczął
Nawet nie wysilamy się zbytnio z kostiumami i wizażem. Pod skórą czujemy, że choćbyśmy w naszych moto-kominiarkach i czarnych ciuchach niczym oddział antyterrorystyczny zaparadowali, wypadniemy marnie na tle społeczności, która co roku prześciguje się w coraz to wymyślniejszych kostiumach. Nawet w małych mieścinach już od tygodni widujemy konkursy dla maluchów, w których wdrapują się one na scenę w kwadratowym przebraniu postaci z Minecraft, obszernym kostiumie ośmiornicy czy ze szklaną kulą na głowie, wypełnioną piłeczkami, reprezentując maszynę do gier z kulkami. Pomysły bywają tak abstrakcyjne, że w duchu gratuluję rodzicom fantazji. Popularne jest też Pumpkin Patch, czyli rodzinny wypad na farmę po dynię, któremu często towarzyszy przygotowana atrakcja kukurydzianego labiryntu (corn maze). W liściastym tunelu dzieciaki mają znaleźć drogę do wyjścia, rozwiązując po drodze zagadki, które naprowadzą je na właściwe ścieżki. W jednym z domów, który mieliśmy przyjemność odwiedzić, duchy, pajączki i gałki oczne wyglądały z każdego kąta. Wszystko, łącznie z dekoracją na stole, serwetkami, garnuszkami i pościelą, stylizowane było pod zbliżające się święto. Gospodyni tłumaczyła się jeszcze, że tego roku nie wciągną na dach gigantycznego pająka, bo na samo Halloween wyjeżdżają do innego miasta.
W blasku neonów, czarcich rogów i pup
Wróćmy jednak do Las Vegas. Do tej pamiętnej Halloweenowej nocy, w której po zmyciu z siebie pustynnych piasków i wdzianiu najczystszej odzieży, wysiadamy na rogu Fremont Street. Już na progu słynnej miejskiej promenady czujemy się jakbyśmy wkraczali w jakiś inny świat. Z oddali wyłaniają się kolorowe neony i tłum masek, kapeluszy, kapturów, czupryn i jaskrawych sukni. O ile są suknie, bo nie brakuje też ekspozycji ciała, kozaki i mini spódniczki, stringi na pupach damskich, męskich, sexy kotki, myszki i super bohaterowie. Po lewej scena, na gitarach naparzają zombiaki, po prawej bar z tancerkami wdzięczącymi się na ladzie. A nad nami dach, który za chwilę przeistacza się w rakietę kosmiczną i wynosi gdzieś w odległe galaktyki, gdzie nasz statek wpada w ręce zielonych kosmitów. To jest właśnie Downtown i Fremont Street Experience ze swoim słynnym multimedialnym show dla przechodniów.
Bez kompleksów
Przemykając między barwnym tłumem, szybko do nas dociera, że w tym show nie koniecznie chodzi o wywołanie strachu. Mało kto pojawia się w tak banalnym stroju jak duch, śmierć czy wampir. To co dzieje się w centrum Las Vegas przypomina nam bardziej karnawał, uliczny bal, paradę strojów tak dopracowanych i wybajerzonych, że trudno aparat oderwać od oczu. Jaskrawy korowód tworzą parki, grupy przyjaciół i całe rodziny, angażując nawet najmłodszych. Tak jak ta pamiętna familia, pchająca wózek z wielkim pudłem, z którego wynurza się ich potworny synek. Nieśmiało wyławiam kadry zza ramion, dopóki nie dociera do mnie, że ci przebierańcy właśnie po to tu przybyli, aby zszokować, zachwycić, rozśmieszyć, zrobić wrażenie. Wręcz konkurują o uwagę fotografów, przyjmują wyćwiczone pozy, kolejna fotka dla widowni im schlebia i nagradza pracę włożoną w przygotowanie kostiumu, makijażu, fryzury.
Bez diety
Dowodem na to jak daleko to miasto i jego atrakcje posuwają się w kontekście kontrowersyjnych atrakcji, jest niewątpliwie słynny Heart Attack Grill (Bar Ataku Serca) umiejscowiony właśnie na Downtown. Stołówka, którą wszystkie osoby kultywujące dietę i zdrowy tryb życia powinny omijać szerokim łukiem. A mimo to, sława baru stylizowanego na szpital przyciąga tłumy. Przed lokalem ustawiają się kolejki chętnych zgrzeszyć 4-kotletowym hamburgerem, sugestywnie nazwanym the Quadruple Bypass Burger, extra tłustym koktajlem, czy też pchanych pokusą zajrzenia w dekolt seksownym pielęgniarkom aplikującym ketchup ze strzykawek. W dobie trendu na bio bary serwujące zupę z warzyw organicznych, Heart Attack Grill stosuje strategię odwróconego marketingu, wręcz wyłuszczając wszystko co złe w ich posiłkach i śmiertelnie niebezpieczne. Czarny PR działa tu jak magnes czyniąc realne przestrogi dobrym żartem, tworząc unikalną otoczkę, w której każdy chce uczestniczyć. Klienci dosłownie traktowani są jak pacjenci, ubierani u progu w szpitalne fartuchy, zamówienia to recepty. Obżartuchy, które do końca rozgromią Quadruple Bypass Burger z kilogramem wołowiny, 4 warstwami sera i 12 paskami bekonu, zostają ceremonialnie wywiezione z lokalu do swojego pojazdu na wózku inwalidzkim przez osobistą pielęgniarkę. Z kolei niedojedzenie porcji skutkuje publicznym klapsem od przedstawicielki służby zdrowia, tudzież walki z anoreksją. W lokalu wszystko jest wysokokaloryczne, smażone na smalcu, napoje z cukrem, papierosy bez filtrów, nawet dzieciom podawane są spożywcze fajki. Największe grubasy, ważące ponad 160 kilo stołują się za darmo. Lokal w Las Vegas nie jest pierwszą siedzibą pomysłodawcy Basso. W poprzednich na prawdę doszło do śmierci klienta-pacjenta przy stole.
Co dodatkowo zwiększa pikanterię całej historii to fakt, że właściciel, znany też pod pseudonimem Doktor John, Naczelny Chirurg (Chief Surgeon), swój pomysł zaczerpnął z okresu prowadzenia badań na temat zdrowego trybu życia i pisania pracy magisterskiej o klientach klubów fitness. Słuchając o tym jak w wybrane dni folgują sobie podczas rzekomej diety, stwierdził, że da ludziom dokładnie to czego chcą, nie maskując prawdy o tym, wyzywając u progu klientów od grubasów, siejąc kontrowersję i obracając w zabawę. Nachodzi myśl, że tłumy przybywające do najbardziej niezdrowej na świecie restauracji, ochoczo przywdziewające fartuchy pacjentów u progu, dają po prostu obraz samych siebie, społeczeństwa, które z własnej woli decyduje się na taki, a nie inny los lub mówiąc delikatniej: wybiera zabawę i chwilową rozkosz. Gorzej jeśli te wizyty nie są wcale sporadyczne. Wówczas podobno sam Doktor John radzi: „Nie przychodź tu codziennie, bo to cię zabije”.
Bez limitów
Przy automatach do gier nie ma zegarków, długonogie kelnerki napełniają szklankę zanim się obejrzysz, a otaczający zewsząd cyfrowy szmer naciskanych guziczków wprowadza w odpowiednią hipnozę. Moneta za monetą ląduje w gardle automatu, który pomrucze, zamruga, oślepi jaskrawą grafiką i co jakiś czas podwoi kredyt, abyś nabrał apetytu na więcej i karmił go tak kolejne godziny, dni, czasem lata… Ale kolorowe automaty to i tak stosunkowo niewinne zabawki, głównie dla znudzonych emerytów czy przejezdnych turystów. Do gry o prawdziwą stawkę zapraszają nas eleganccy krupierzy i zgrabne krupierki, rozdający karty w black jack czy kręcący tarczą ruletki. Ta ostatnia zwana jest też „szatańską grą” od sumy oczek dających 666.
Podczas, gdy miasto błyszczy i gra i przyciąga rocznie rekordową liczbę blisko 43 milionów turystów (dane z 2016), w jego podziemnych tunelach egzystuje ponad tysiąc bezdomnych. Większość stanowią ci, którzy nie mieli szczęścia i w jednej chwili stracili cały majątek.
U nas strategia była jasna. Od początku mieliśmy przeznaczone na Las Vegas jakieś 10 dolarów, które zostało nam ofiarowane jeszcze przed podróżą przez krewnych i znajomych. Banknoty, które miały ze sobą jakąś historię i miały przynieść szczęście, cudownie się rozmnożyć. I rzeczywiście było nieźle, w dwa dni udało się nam wyjść aż na zero! ;)
Strip – cały świat w Las Vegas
Słynny Las Vegas Strip to blisko 7 kilometrowy odcinek Las Vegas Boulevard, gdzie co krok szczęka opada z wrażenia. Ogromne, stylizowane hotele, wieżowce, restauracje, sklepy renomowanych marek, a wszystko to przeplatane najsłynniejszymi obiektami architektonicznymi na świecie, a dokładnie ich odwzorowaniami. Przechadzając się między posągiem Faraona, Statuą Wolności, weneckim mostem a Wieżą Eiffela ma się wrażenie, że cały świat skurczył się do tej jednej długiej ulicy. Przepych kasyn, hoteli, dekoracje sklepów, barów i restauracji, a wieczorem tęczowe ogrody świateł i laserów, mieniących się w fontannach zapamiętujemy na długo. Już wiemy dlaczego jest to najjaśniejsze miejsce na planecie, widoczne nawet z kosmosu.
Taniec z kolorową śmiercią
Za kotarą fontann liżących marmurowe ściany dostrzegam monumentalną tancerkę, której wygięta poza nadaje gracji i roztacza iluzję niezwykłej lekkości. Perfekcyjne kobiece ciało tworzy splot nierdzewnej siatki osadzonej na trójkątnych rozpórkach geodezyjnych. Ich odpowiednia kompozycja odzwierciedla krzywizny ciała w ruchu, nadaje mobilności i wrażenia, że statua szybuje w powietrzu. Za dnia odbija promienie słońca na tle błękitnego nieba, o zmroku rozbłyskuje tysiącami kolorowych lampek. Ta misterna 12-metrowa konstrukcja, ważąca ponad 3 tony to artystyczno-inżynieryjne dzieło Marco Cochrane, z pochodzenia Włocha, ale wychowanego w Północnej Kalifornii. Rzeźbie nadał tytuł Bliss Dance (Taniec szczęścia, rozkoszy) i jest ona manifestem kobiecej siły, energii, naturalności, wyzwolenia. Zdaniem artysty takie poczucie wolności kobiet jest niezbędne dla utrzymania równowagi na świecie, w którym niestety wciąż tak wiele z nich jest pod opresją.
Pomysł na strukturę i skalę rzeźby narodził się u artysty podczas słynnego festiwalu Burning Man. W 2010 zadebiutowała ona na corocznym wydarzeniu artystycznym na pustyni Black Rock w Nevadzie. Potem rezydowała na Treasure Island w San Francisco, aby ostatecznie, po renowacji powrócić w 2016 znów na pustynię, do artystycznego centrum The Park w Las Vegas. Zdaje się dobrze rezonować w krajobrazie miasta, które przecież kultywuje wolność, odwagę i radość chwili.
„Tancerka Rozkoszy” nabiera dodatkowej mocy, gdy u jej stóp zaczynają wirować barwne Meksykanki przy ludowych śpiewach i muzyce wąsatych panów zerkających spod wielkich sombreros. No tak, mamy dziś 1 listopada, Wszystkich Świętych. W Polsce wiele rodzin rozpala teraz świeczki na nagrobkach bliskich i oddaje cichej modlitwie i refleksji. Ale nie tu, nie w USA, a tym bardziej nie w sąsiadującym Meksyku. Podczas gdy Amerykanie odsypiają halloweenowe hulanki, Meksykanki malują twarze, wdziewają suknie, we włosy wpinają kwiaty i przeobrażają w La Catrina, damę śmierci.
Jak to się stało, że to właśnie elegancka dama w kapeluszu i kolorowym makijażu stała się ikoną śmierci w całym Meksyku? Satyryczny wizerunek kościotrupa w wytwornym nakryciu głowy narodził się spod palców ilustratora i litografa José Guadalupe Posada, a w 1947 r. pojawił na muralu artysty Diego Riviera, męża Fridy Kahlo. Dzieło zatytułowane Marzenie o niedzielnym popołudniu w parku Alameda przedstawia koniec ery zniszczonej wojną Rewolucji oraz początek nowego cyklu Meksyku jako nowoczesnego i sprawiedliwego narodu. Nadane imię La Catrina odwołuje się do potocznego określenia dobrze ubranej, bogatej kobiety, tak zwanej „żony modnej”, podążającej za trendami przybyłymi z Europy. Równocześnie tak barwny jej wizerunek zdaje się trafnie oddawać swobodniejsze podejście do śmierci w meksykańskiej kulturze i tradycjach sięgających czasów prekolumbijskich. Śmierć to nie koniec a nowy początek, przejście duszy do krainy po drugiej stronie i jej dalsza wędrówka.
W okresie 31 października – 2 listopada w Meksyku trwa Día de los Muertos (Dzień Zmarłych) – radosny, barwny i taneczny okres oddania czci Zmarłym, którzy w tym czasie powracają na Ziemię. Należy o nich zadbać, przywitać w domu ołtarzykiem z fotografią zmarłego, bochenkiem chleba w kształcie czaszki lub kości, płonącą świecą i zapalonym kadzidłem, którego zapach pomoże znaleźć Zmarłym drogę do domu. A na przystrojony grób wybiera się cała rodzina, aby zaśpiewać Zmarłemu jego ulubioną piosenkę, jeść, pić, grać, tańczyć i ucztować jego święto. Niektórzy wierzą, że przybyłe dusze mogą pomóc, podpowiedzą coś swoim krewnym. Pierwszego listopada zwanego Día de Todos los Santos (Wszystkich Świętych) lub Día de Inocentes (Dzień Niewiniątek), przybywają dusze dzieci, aniołków, a kolejnego dnia w Los Fieles Difuntos (Dzień Wszystkich Dusz) także dorosłych.
Multikulturowe Las Vegas nie zapomina o radosnych tradycjach. Zwłaszcza, że celebracja meksykańskiego Dnia Zmarłych jest prawdziwie widowiskowa. Poza strojami, tańcem i muzyką, aleję The Park wypełnia tego dnia też malarstwo, w ramach plastycznego konkursu pod hasłem Bring out the Dead („Wydobądź Ducha Zmarłych”).
Między ekranami, na których artyści z pomocą pędzli, farb i wyobraźni wskrzeszają Zmarłych, na eleganckich ławkach zadumie oddają się wielobarwni ludzie zbudowani z klocków LEGO. Tak nasz spacer przez the Park urozmaica sztuka współczesna Nathan Sawaya, niegdyś prawnika, który ostatecznie oddał się swojemu artystycznemu powołaniu i podbił świat rzeźbami z klocuszków.
Milionowe produkcje
Mamy wielkie szczęście zakończyć nasz trzydniowy pobyt w Las Vegas uczestnictwem w spektaklu światowej sławy Circus de Soleil, na który zaprasza nas motocyklista poznany podczas rajdu w Utah. Miasto nie bez powodu ma tytuł Światowej Stolicy Rozrywki. Zawsze słyszeliśmy, że właśnie tutaj każdy pokaz magika, koncert czy przedstawienie wbija w fotel, zrobione jest z największym rozmachem, bo w końcu budżety są wielomilionowe.
Spektakl „Ka” to produkcja za 165 milionów dolarów. Nie dziwi więc, że plastyczny świat, do którego zabierają nas aktorzy, tancerze, akrobaci jest pierwszorzędnym przeżyciem. Każda jego minuta kołysze w emocjach i zachwycie nad mistrzostwem widocznym na tak wielu płaszczyznach: od makijażu, strojów, scenografii, muzyki po grę aktorską i niezwykłą precyzję ruchu. Scena obracająca się o 360 stopni, multimedialne animacje 3D, pełne wykorzystanie przestrzeni, łącznie z aktorami wiszącymi nad głowami w gąszczu świszczących strzał z łuku, wymyślne konstrukcje katapultujące aktorów, muzyka wibrująca w całym ciele – takie rzeczy tylko na scenach Las Vegas.
Ale jednak…
Mówi się, że pieniądz rządzi światem. Z pewnością jego potęga jest widoczna na każdym kroku Las Vegas, które wręcz opływa luksusem, blaskiem, wirtuozerią. Na przekór wszystkiemu, błyszczy sobie takie po środku pustyni, rozrasta w ogromnym tempie, co roku przyozdabia czymś nowym, szokującym, spektakularnym i niezmiennie przyciąga miliony turystów i gości. Tętni życiem nie tylko hazardowo-estradowym, ale jest także centrum licznych wydarzeń branżowych i kulturalnych. Największe na świecie hotele o pozłacanych oknach, kasyna szemrzące nadzieją na nagłą wygraną fortuny, szybki ślub po pijaku, show Davida Copperfielda, który nigdy się nie starzeje, duch Elvisa Presleya w hotelu Mirage, sex, drugs and rock & roll. Mówi się, że to takie inne miejsce na planecie, trochę jak sen z wieloma otwartymi drzwiami i feerią kuszących kolorów. Miliarderzy, gangsterzy trzymają swe biznesy w ryzach, ruletki nie przestają się kręcić, tancerki wdzięczyć, barmani rozlewać whisky, więc czego takie miasto miałoby się bać?
Ano tego, czego kupić się nie da. Przychylności przyrody. Dla Las Vegas otoczonego wielką Pustynią Mohave, to woda jest na wagę złota. A tej zaczyna brakować, alarmują naukowcy. W 2016 r. Jezioro Mead, największy pod względem pojemności wody sztuczny zbiornik w USA, traci swe zasoby z roku na rok. Kumulowana w nim woda Rzeki Kolorado zaopatruje blisko 20 milionów ludzi i wielkie połacie farmerskie aż trzech stanów: Nevady, Arizony i Kalifornii. Dla Las Vegas stanowi ona źródło 90% wody pitnej.
Żółte światło się zapaliło, ale nie ma jeszcze paniki. Miasto już stosuje pewne regulacje, które mają opóźnić ewentualne ryzyko niedoboru wody. Niektóre hotele wprowadziły usługi prania co drugi dzień. Oczyszczona woda z łazienek wykorzystywana jest w fontannach i wraca z powrotem do zbiornika. W barach i restauracjach nie podaje się już szklanki z wodą, jedynie na życzenie.
Kilka dni w „Stolicy Rozrywki” wystarczająco mnie nasycają, aby z ochotą znów „odłączyć się” od cywilizacji i zaszyć między czerwonymi skałami Doliny Ognia – unikalnego parku stanowego, znajdującego się około godziny trasy od Las Vegas.
13
Diana
Liwia, Twoja opowieść o Las Vegas jest napisana językiem tak barwnym, wręcz finezyjnym, że falowałam w tym mieście zgodnie z melodią Twojego po nim prowadzeniu. Żeby tak świat słowami malować, trzeba mieć wielobarwną duszę :)
Liwia
Dziękuję! Świat jest wielobarwny, a my podróżując wchłaniamy jego kolory :)
InstaBloger.com
Jak Las Vegas zawsze był dla mnie tylko skromnym dodatkiem do podróżowania po USA tak teraz zastanawiam się czy nie pojechać na dłużej :)
Marysia
Las Vegas szalone miasto Stanów, każdy je zna ale tak pięknie o nim pisać potrafią nieliczni :)
Liwia
Cześć Marysia. O Las Vegas każdy słyszał, że szalone, tak. Czy je zna? W tym poście bardziej chciałam pokazać, że jeśli będzie miał już dane je osobiście poznać albo stanie przed wyborem: poznać czy nie, może je poznać od zupełnie innej strony niż zza baru czy ruletki, niekoniecznie też balansując na krawędzi etyki, czego niektórzy się tak obawiają. Odnajdzie tam to, czego szuka. Ja znalazłam dużo sztuki, kultury, wręcz happeningu :) A jeśli przy tym opis wyszedł fajny stylistycznie to miło mi, dziękuję :)